Makgadikgadi niegdyś było jeziorem, od dawna wyschnięte tworzy olbrzymią połać niczego. I właśnie to nic ukochał małżonek mój Jerzy, bo pseszczeń tu ma niespożyto i głupoto ludzko nietknięto. I jak to Jureczek, musi, po prostu musi wjechać wszędzie, nawet tam, gdzie nie wolno! Uzasadniając przemożną chęć przejechania przez sam środek niczego oszczędnością czasu i benzyny (a wiadomo, skąd i ile wracaliśmy, dlategoż argumenty te mocne były wielce) wziął i skręcił se z, powiedzmy, drogi na patelnię i popruł na zachód ustawiwszy uprzednio kompas na iphonie, jako że punkt odniesienia znikł już po kilku kilometrach, a następne miały się pokazać dopiero za kilkanaście. No co ja z nim mam, mówię wam! 1001 przygód! :))). Wprawdzie miejscami wypalone coś pod kołami nabierało właściwości błotnych, ale już po pierwszym ślizgu zupełnie niekontrolowanym nauczyliśmy się je rozpoznawać i omijać, jak również jechać jednak wolniej ;). Jureczkowy skrót zaprowadził nas pod monstrualny baobab, który de facto jest zrośniętymi kilkoma, ale wrażenie jest niesamowite. Zrobiliśmy sobie pod nim zdjęcie, ale nie bardzo nas na nim widać... :). Dalej prowadziło znowu coś, co beszczelnie podszywało się pod drogę i wytrzęsło nas jak cholera, pył ziemisty drobniutki jak tynk mieliśmy wszędzie, wszystko w samochodzie z nami włącznue pokryte było patyną tego cholernego pyłu, wszystkie graty się poprzewracały i poprzesuwały i powiedzenie "burdel na kółkach" nagle nabrało dosłowneho znaczenia... Najgorsza "droga" w naszym życiu, ewidentnie. W naszym ukochanym kraju są cudowne drogi! Naprawdę! :)))
Zmordowani doczołgaliśmy się na oparach do stacji, napoiliśmy dzielnego Suzka i stanęliśmy gdzieś na poboczu drogi wiodącej do ogromnego Parku Kalahari, a dzikie tabuny zwierza (czyli krówki) obwąchiwały nasz samochodzik gdy zasypialiśmy na jego dachu snem sprawiedliwych...
PS dla Mamuś:
jak som krufki, to żadnego lewa nigdzie nie ma, bo by je zjat!